Bitwa Pięciu Armii – oparta na finale powieści Hobbit – rzuca hufce króla elfów, krasnoludów i ludzi znad Jeziora, przeciwko hordom wilków, goblinów i nietoperzy pod dowództwem Bolga, syna Azoga. To wielkie pudło inspirowane zasadami epickiej Wojny o Pierścień posiada ponad 100 figurek, dużą planszę, karty, żetony, kości, posiada absolutnie wszystko. To jest – do cholery! – Bitwa Pięciu Armii! Nigdy nie będę w stanie nauczyć się w nią grać.

Miałem tak z Zimną Wojną. Miałem tak z Wojną o Pierścień. Miałem tak z Clash of Culture. Miałem tak z masą gier, których reputacja i sława krzyczały: “Nawet nie próbuj, nie ogarniesz tego.” A potem przełamywałem się, siadałem do nich i okazywało się, że nie są takie straszne. Że ogarniam. Że mam z nimi kupę frajdy. 

Bitwa Pięciu Armii opiera się na prostym mechanizmie wyboru akcji – w swojej rundzie gracz rzuca pulą kości i realizuje tylko takie akcje, jakie wypadły na kościach. Rozwiązanie jest rewelacyjne na kilku poziomach – po pierwsze obniża downtime. W swojej rundzie mogę wykonać tylko te akcje, które pojawiły się na kościach. Gracze nie muszą analizować każdej opcji, każdej z dostępnych w grze możliwości ruchu – rzuciłem kośćmi, w tej turze albo Mobilizuję, albo Poruszam wojskami i tyle. Inne opcje są teraz niedostępne. Szybko i do brzegu.

Rozwiązanie to ułatwia też samą naukę gry. Kiedy grasz po raz pierwszy czy drugi to zamiast w każdej turze być rzuconym na głęboką wodę, tu bezpiecznie pływasz przy brzegu, starając się ogarnąć tylko te z akcji, które akurat wypadły ci na kościach.

Dla mnie ta mechanika ma jeszcze jedną gigantyczną zaletę – losowość i nieprzewidywalność. Gry planszowe to dla mnie emocje, to przeklinanie na pechowy rzut i brak tych symboli, których akurat potrzebuję, to chuchanie na kostki, by wynik był taki jak potrzebuję, to nieznane i niewiadome. Uwielbiam w grach te momenty, gdy los śmieje mi się w twarz i muszę modyfikować swoje cele i plany i starać się wyciągnąć jak najwięcej z tych ochłapów, które rzucił mi los. 

Zależnie więc co na kościach wypadnie, czasem gracz mobilizuje wojska (więcej figurek na planszy), czasem nimi porusza, czasem właduje się w przeciwnika i rozpocznie się bitwa. Bitwy! Tu gra pokazuje lwi pazur, pięć bitew ma przecież w herbie! 

Zależnie gdzie walczymy, dostajemy bonusowe karty taktyki, zależnie jakie oddziały mamy,, dostajemy dodatkowe karty taktyki, zależnie jak przygotowaliśmy się do gry we wcześniejszych turach – możemy mieć na ręce kolejnych kilka kart.

A te zmieniają wszystko, sprawiają, że zwykłe rzuć k6, na 5+ trafiasz, zamienia się w pojedynek trików i niespodziewanych ataków, a to Salwa łuczników, a to Ognista przemowa, a to Mroczne chmury nad polem bitwy – karty pomagają przeciągnąć szalę zwycięstwa i dają smaczku każdej bitwie, nawet tej, w której pięćset goblinów rzuca się na pojedyńczy garnizon broniony przez ledwo setkę ludzi. Bitwy niby jak w Risk, a jednak po stokroć ciekawsze. 

I tak, wiem, należałoby wspomnieć o specjalnych warunkach zwycięstwa, wspomnieć o bohaterach, jak Gandalf, czy Frodo, którzy odmieniają zabawę, wspomnieć o armii nietoperzy, wspomnieć o orłach, ale nie chcę już więcej o regułach, bo czas na podsumowanie – Bitwa Pięciu Armii jest perfekcyjnym przykładem gry, która onieśmiela. Onieśmiela wszystkim, i tematem (bitwa nie dwóch, nie trzech, a pięciu armii!), i jej prekursorem (słynna Wojna o Pierścień), i ilością komponentów i wielkością pudła. Onieśmiela niesłusznie. To prosta gra, do której może usiąść każdy fan J.R.R. Tolkiena i czerpać pełnymi garściami z jej klimatu. Polecam!

 

P.S. Tu po prawej możesz zasubskrybować się do mojego bloga i otrzymywać noyfikacje, gdy publikuję nowy artykuł.

P.S. 2. Jeśli podoba ci się mój blog, proszę, kliknij Share! 🙂

Share: