Gram z moim kumplem z USA w grę Nevsky. Gramy sobie przez WhatsApp: on robi ruch siedząc sobie w Północnej Karolinie, nagrywa wiadomość i wysyła mi WhatsAppem. Ja aktualizuję planszę u siebie, robię ruch, nagrywam wiadomość i siup, WhatsApp do niego. On aktualizuje planszę u siebie… Nie jest to najszybszy sposób gry, jedna partia zajmuje nam średnio dwa miesiące, ale ja dzisiaj nie o tym. Ja dzisiaj o rzucaniu kośćmi. I o tym, że gracze są stuknięci.

W zeszłym tygodniu podczas rozgrywki doszło do bitwy pod miastem Koporye. Moje wojska podeszły pod zamek i doszło do starcia z oddziałami Rusi, które okupowały twierdzę (zdjęcie powyżej to ruiny Koporye!). Emocjonujący moment, żetony naszych wojsk lądują na specjalnej planszy bitwy, zaczynają się szarże, rzucanie kostkami, oto wreszcie jest, sól gier wojennych.

Szarżuję już jego pozycję, proporce furgają na wietrze, tętent kopyt niesie się po całej okolicy, lecz nim wpadnę w ten wrogi tłum, nim rozjadę ich swoim impetem, musi stać się nieuniknione – łucznicy oddają salwę, pewnie ostatnią w swoim życiu.

“I am in the office now. I don’t have a dice here!” pisze do mnie Marty.

Stopklatka. Konie zamierają w pół kroku. Chorągwie przestają furgać. Łucznicy jak zaklęci stanęli z napiętymi łukami. Stop zabawa. Marty nie ma kostki. Nie może rzucić na atak.

Jest piętnasta czasu w Polsce. Marty skończy pracę i dotrze do domu za jakieś 8 – 9 godzin, dorwie się do tych cholernych kostek kiedy ja już będę spał. Łucznicy więc stoją jak zaklęci, konie w pół kroku, proporce w stopklatce i tylko rycerze w siodłach się cieszą, mają całą dodatkową dobę na modlitwę i prośbę, by wrogie strzały nie wyrządziły im krzywdy.

Oczywiście ja mam w biurze kości. Mógłbym rzucić za niego i bitwa by się dalej potoczyła. No ale włos się jeży na głowie, dreszcze przebiegają po kręgosłupie, ciało targają torsje, no bo jak to tak… rzucić za niego?! To jego rzut, to jego łucznicy, to on musi rzucić. Nie można rzucić za kogoś, nie można. Brrr…

Siedzę więc w swoim biurze oddalonym 7600 km od biura Martiego, gapię się na tą kostkę leżącą przed nosem i kiwam głową zadziwiając się jak bardzo wiążą nas rytuały i zwyczaje. Przerwaliśmy bitwę i dokończymy ją za 24 godziny tylko dlatego, że w głowie się nam nie mieści, bym to ja rzucił za łuczników Martiego…

***

Pół godziny później Marty przesyła mi wideo. “I found one!” krzyczy w nim i pokazuje kostkę. Oczyma wyobraźni wyobrażam go sobie jak biega po biurze i pyta kolegów z pracy czy nie mają może kostki do gry. Oni tylko przerwacają oczami, kiwają głowami nad tym biurowym wariatem nerdem i grzecznie odpowiadają mu, że nie, że nie noszą do pracy kostek.

Marty rzuca. Salwa łuczników dziesiatkuje mi kawalerię. Szarża załamuje się. Przegrywam bitwę. Hermann, Biskup Dorpatów zostaje z niczym.

A ja? A ja przynajmniej mam fajny felieton. Jesteśmy wariatami.

Share: