Genialna gra, której nigdy nie będę miał

Ta gra jest genialna. Ma wszystko, co powinna mieć gra o II wojnie światowej. Są w niej figurki czołgów, ciężarówek, moździerzy i oczywiście uwielbianych przez wszystkich żołnierzyków. Używa się też w niej naprawdę sporo kostek – strzelając z Shermana musisz rzucić aż dziesięcioma.

Zasady są proste, a jednak oferują mnóstwo taktycznych decyzji. W swojej rundzie możesz aktywować trzy swoje jednostki. Przy ponad dwudziestu jednostkach na stole robi się z tego niezła zabawa. Użyj moździerza, aby spowolnić czołgi. Przemieść oddział saperów z niebezpiecznej pozycji. Zaryzykuj atak miotaczami ognia. Możesz zrobić wszystko, ale masz tylko trzy aktywacje, zanim rozpocznie się tura przeciwnika.

Mapa oferuje dwa rodzaje celów: jedne dają Punkty Zwycięstwa, a drugie Punkty Dowodzenia. Aby wygrać grę, potrzebujesz PZ. Aby zagrywać karty, potrzebujesz PD.

Gra ma prosty, ale wciągający sposób zagrywania kart. W każdej rundzie możesz zagrywać karty ze swojej ręki, opłacając koszt Punktami Dowodzenia. Potem czeka Cię kolejny wybór – są dwie talie: talia Zaopatrzenia i talia Morale, każda kryjąca różne rodzaje kart. To do Ciebie należy decyzja, z której talii dobierzesz kartę. 

Punkty Dowodzenia możesz wydawać nie tylko na karty, ale też Inicjatywę. Gracz, który wyda więcej PD na Inicjatywę będzie w przewadze i pierwszy dokona aktywacji. Które czołgi wystrzelą jako pierwsze? Twoje, czy moje?

Ta gra ma tyle świetnych aspektów, że mógłbym o niej napisać jeszcze z dziesięć stron. Niestety, nie miałoby to żadnego sensu. Gra o której piszę to Tides of Iron. Została wydana przez FFG w 2007 roku i doczekała się pięciu dodatków, ale w 2013 roku druk przestał być kontynuowany. Sześć lat po wydaniu gra zniknęła. Nie można jej nigdzie kupić. I cała ta recenzja nie ma już znaczenia.

Ostatnio często myślę o tym, jak brutalna dla twórców i ich dzieł jest branża gier planszowych. Mogę przecież w każdej chwili posłuchać „Pearl”, albumu Janis Joplin z roku 1971. Mogę z łatwością obejrzeć wybitny film Michaela Manna, „Gorączkę”, z 1995. Mogę włączyć Kindle’a i przeczytać „Władcę Pierścieni” Tolkiena z 1954. 

Mogę zrobić to wszystko, a nie mogę kupić i zagrać w grę wydaną w 2007 roku. Tak, wiem, że są wyjątki, takie jak Wsiąść do pociągu, Carcassonne, Catan, czy nawet Neuroshima Hex, ale nie mogę tak po prostu wejść do sklepu z grami i poprosić o Tides of Iron. Nie mam jak kupić Cry Havoca. Tak samo jak Samuraja od Knizii, Tikala Kramera, czy Witchcraft Oracza. Branża poszła do przodu i nigdy już nie odkryjecie geniuszu Yshapana, napiętej atmosfery Cave Trolla, czy szaleństwa Space Dealera. Wszystkie te gry zniknęły na zawsze.

Koszty dodruku. Koszty magazynowania. Koszty reklamowania starej gry. Branży brakuje respektu wobec starszych projektów nie dlatego, że takie ma widzimisię, tylko dlatego, że rynek jest bezlitosny. Bywa, że dodruki i magazynowanie starych gier jest po prostu niemożliwe.

Odwiedziłem zatem w ten weekend mojego przyjaciela. Zagraliśmy w Tides of Iron. I choć niesamowicie mi się podobało, ani ja, ani Wy nie kupimy już tej genialnej gry.

 

Ignacy Trzewiczek

 

Share: