Huk wystrzału przeciął ciszę, kryjący się w zasadzce przeciwnicy oddali salwę i z krzykiem rzucili się w naszą stronę. Ruszyli z ukrytych w cieniu gęstwiny pozycji, minęła chwila nim ich dostrzegliśmy, nim sami mogliśmy sięgnąć po broń i ruszyć im na spotkanie…
Nie był to wcale najlepszy scenariusz jaki w życiu grałem. Ot, fajna przygoda fantasy. Marcin, który był naszym MG ani nie wszedł na jakieś wyżyny swojego talentu, ani nie zrobił nic szczególnego. Wręcz przeciwnie, jak przez mgłę pamiętam, że prowadził paląc papierosa za papierosem, co nijak do klimatu fantasy nie pasowało.
A jednak pamiętam urywki tej sesji do dziś, mimo iż minęło 20 lat. Pamiętam, bo było ognisko, przy którym graliśmy. Pamiętam, bo po zmroku drzewa w sadzie obok którego się rozłożyliśmy nabrały groźnych kształtów i wraz z zachodem słońca zmieniły się w tajemniczą puszczę. Pamiętam, bo trzask ognia, bo iskry buchające w niebo gdyśmy dorzucali drew do ognia, bo jakieś odległe ujadania psów w pobliskiej wsi – wszystko to przeniosło nas w świat sesji jak za dotknięciem magicznej różdżki. Była to jedna z najlepszych sesji RPG jakie zagrałem w życiu. Bo ognisko, bo sad, bo zachód słońca.